Jeżeli byłeś kiedyś w sytuacji, w której twoje dziecko zakomunikowało ci, że na następny dzień ma przynieść makietę układu słonecznego, a ty zabrałeś się za jej robienie zaraz po tym, jak ono poszło błogo spać po całym dniu łupania w gry komputerowe,  a następnego dnia dopytywałeś z wypiekami na twarzy: co dostałeś, co dostałeś? (w domyśle: co dostałem?): WOW. Pomyśl o terapii – wygląda na to, że masz problem.

 

Jeśli zasiadłeś do tej makiety, a twoje dziecko cię doglądało w przerwie między klikaniem w telefon komórkowy, okazjonalnie motywowało cię słowami: ale ładnie, jesteś taki zdolny tato! Dopytywało: a jak zrobisz orbitę Saturna? Ewentualnie: poproszone podało ci nożyczki, z wyrazem łaski na twarzy…
Strasznie groteskowo to musiało wyglądać. Nie rób sobie tego.

 

Podobnie, jeśli pomagałeś dziecku aż tak gorliwie, że wyrywałeś mu nożyczki, mówiąc: NIE TAK, to trzeba wycinać O TAK O!
Widać, że ci bardziej zależy na tym, żeby zaimponować nauczycielce genialną makietą albo żeby dziecko miało piątkę, niż żeby nauczyło się wycinać. Znów: porozmawiaj o tym z kimś profesjonalnym.
.
Jeśli twoje dziecko skrzętnie pracowało, a ty pytałeś, czy może mu w czymś pomóc i kazało ci co najwyżej przytrzymać, albo pomóc wymyślić, czego zrobić orbitę Saturna: taki obrazek sytuacji brzmi super!
Brawo ty! Mam nadzieję, że smakowała ci wypita w tym czasie kawa i podobała się przeczytana książka?

 

Ale: jeśli twoje dziecko, powiedziało, że ma tę makietę w poważaniu i woli iść grać w piłkę, a ty powiedzałeś: ok, twój wybór.
To też brzmi super. Dokonało wyboru. To cenna umiejętność. Cenniejsza niż zrobienie makiety kosmosu.
Pozwól mu na tę decyzję, a sam… idź wypij kawę i przeczytaj książkę.

Nim Jagoda poszła do szkoły, słyszałam wielokrotnie, że “teraz się zacznie”. Cokolwiek to miało oznaczać, gdy usłyszałam to po raz któryś, postanowiłam dopytać. Okazało się, że miało się zacząć wspólne odrabianie lekcji i nauka.
Po szkole w wielu domach pada pytanie rodziców: co dziś zadane?
Wydelegowany rodzic siada i łupie zadania o słoikach na półkach, o kwiatkach w rządku, czytanki, wyliczanki, a potem konstruuje z dzieckiem wspomniane makiety układu słonecznego.
I wszystko podyktowane dobrem edukacji dziecka.
Oczywiście są szkoły, które szczycą się brakiem zadań domowych, ale większość do takich nie należy i dzieci przynoszą jakieś homeworki. Ne do końca potrafię powiedzieć, czy Jagoda ma dużo, czy mało zadawane, bo… nie interesuje mnie to.
Zastanawiałam się jak ugryźć ten temat i jaką przyjąć strategię u siebie w domu.
Po pierwsze: nigdy ze mną się nikt nie uczył.
Po drugie: jak długo miałby trwać ten proces (do końca klas 1-3? Do końca podstawówki? Do matury?)
Po trzecie: czym tak naprawdę jest “zadanie domowe” i czego ma nauczyć dziecko? W moim odczuciu dużą komponentą takiego zadania jest też wyrobienie w dziecku odpowiedzialności, obowiązkowości i… konsekwencji swoich działań, np. jego niezrobienia.
Tym sposobem wspólnie z mężem wypracowaliśmy sobie stanowisko, że szkoła, to sprawa naszego dziecka, a nasza partycypacja w jego aktywnościach szkolnych, będzie minimalna.
Będziemy pytać: czy ma coś zadane, pilnować, żeby znalazło czas i spokój na “odrobienie lekcji” (bez młodszej siostry, która śpiewa w tle i non stop zachęca, żeby pobawiła się z nią w smoki). W żadnym wypadku nie śledzę jej ręki i nie instruuję: prosto, no połącz, jeszcze raz, zrób na brudno, innym kolorem…
Zadanie domowe  i nauka – to jest jej sprawa.  Ze wszelkimi tego konsekwencjami: minusem, pałą, czy niezdaną maturą.

 

Okej: powiecie, że łatwo mi mówić, bo Jagoda sobie pewnie świetnie radzi. Że są dzieci, które są bardziej wymagające. Że są osoby, które tylko z nadzorem są w stanie się zmobilizować. Rozumiem to i szanuję, że rodzic w domu chce wyrównać jego luki wspólną pracą i wysiłkiem po godzinach. Pytanie tylko: jak długo zamierza to robić?
Z materiałem szkoły podstawowej pewnie sobie poradzi, a potem wpada w machnę niekończących się korków, żeby trójkowy uczeń dostał się do lepszego liceum zamiast iść do zawodówki, albo technikum. Potem wspólny wysiłek i astronomiczne wydatki, żeby popychać nastolatka na jego wyboistej ścieżce przez liceum z klasy do klasy, żeby się dostał na jakieś studia… Często bardzo ambitne, żeby pieścić rodzicielskie ego rodzinnym wykształciuchem, któremu tak naprawdę studia opornie idą, a sam nie wie po co je robi. Dyplom wydaje się być kolejnym wyzwaniem (finansowym) rodziców…

 

W sieci są ogłoszenia: „napiszę za ciebie pracę licencjacką, magisterską”. Skoro jest podaż, jest też popyt. Dobrze o tym wiem, bo sama dostałam propozycję, żeby pomóc zdobyć dyplom pielęgniarstwa i coś sensownego napisać o bólu.  Oparłam się pokusie łatwiej kasy, a ta osoba wiem, że dyplom ma. Nie wiem jakim sposobem, ale mam nadzieję, że uczciwie.
Ta cała ścieżka walki rodzicielskiej może niektórym dzieciom wyszła na dobre – tego nie wiem. Może zdobyli wykształcenie i odnaleźli się w zawodzie, na który musieli starać się jeszcze bardziej, niż zdolniejsi w danej dziedzinie rówieśnicy. Ale ta walka rodziców, mogła też zniszczyć w kimś potencjał genialnego piłkarza, piekarza, wykończeniowca wnętrz, komika, tresera psów, grafika… Wracając do szkoły: może ten uporczywy akcent na naukę szkolną (matematykę, czy biologię), jest tak naprawdę killerski dla jego faktycznego talentu?

 

Zanim wejdziemy na ścieżkę “wyrównywania szans” naszego dziecka, zastanówmy się, czego tak naprawdę oczekujemy.
Czy akceptujemy jego niedoskonałości?
Dlaczego to dla nas ważne żeby miało piątki? Dlaczego frustruje nas, że się gorzej uczy?
A może sami leczymy nim jakiś własny kompleks?
To są trudne pytania. Pozycjonowanie dziecka na skrajnym końcu kontinuum „geniusz-szkolny matoł” dotyka nas osobiście, tymczasem wzmacniając jego mocne strony (przyjacielskość? sprawność? zabawność? urodę? poczucie rytmu?) możemy sprawić, że jego antytalent naukowy nie zaważy na jego całościowej ocenie przez nauczycieli i rówieśników, zaowocuje pięknym dorosłym, świadomym swojej wartości.

 

Gdy przyznaję się, że nie odrabiam lekcji ze swoim dzieckiem, od razu narażam się na przypięcie łatki niezaangażowanego, leniwego rodzica. Nic bardziej mylnego.
Oprócz tego, że w lekcje się z mężem nie wtrącamy, nasz pozaszkolny wkład w edukację i rozwój dzieci, jest ogromny, ale nie kręci się wokół materiału programowego dla dziecka w danym wieku. Zamiast pilnować równych szlaczków, wałkować czytanki do perfekcji, kwieciście udzielamy się w pokazywaniu dzieciom innych umiejętności, aktywności, sposobu myślenia. Niekoniecznie chętni jesteśmy, by poświęcać swój i nasz wspólny czas, żeby powtarzać z nimi poczet królów polskich na kartkówkę, z datami ich panowania, czy budowę pantofelka.
Oczywiście jeśli w trakcie zmagania się z tekstem, dziecko spyta nas co oznacza słowo “deficyt”, “rozmaryn” albo “bezduszny”, nie warkniemy: Sama wymyśl!
Podamy definicję, wytłumaczymy i powiemy jak korzystać z SJP.
Na pytanie ile to jest 4×6 nie będziemy mu udzielać gotowej odpowiedzi 24, tylko przypomnimy, że może spróbować to policzyć na klockach i kropkach.
Oczywiście, jeśli coś nasze dzieci zainteresuje: zrobimy wszystko, żeby miało szansę to zgłębić. Ale podstawową zasadą jest to, żeby rodzice nie chcieli bardziej, niż dziecko.
Żeby nie czuli się zobowiązani, do jakichś niebotycznie większych wysiłków, niż zaangażowania i zainteresowania przejawia ich potomek.
Może trzeba dać mu czas, żeby rozwinęło w sobie motywację do zgłębienia jakiegoś tematu?
Może (to wyda się wam kontrowersyjne) trzeba mu pozwolić zostać ponownie w tej samej klasie?
Może trzeba uszanować to, że mecz jest chwilowo większym priorytetem niż chemia?

 

Naszym obowiązkiem jest dawać wsparcie, ale zastanówmy się, czy dobrze je rozumiemy. Pamiętajmy też, że nic tak nie inspiruje dziecka, jak dobry przykład rodzica, który sam się stale rozwija i potrafi robić coś z pasją.

Comments are closed.