Dostałam pytania, jak to się stało, że zostałam lekarzem i dlaczego wybrałam pediatrię. Dlaczego rozpoczęłam drugie studia i z czym wiązało się studiowanie równolegle dwóch kierunków.

 

Chciałabym dopisać do tego jakąś górnolotną i inspirującą historię, ale prawda jest taka, że jej nie ma! 🙂
Czasem po prostu tak wychodzi, że coś wybieramy, bo mamy jakąś opcję w wachlarzu naszych możliwości. predyspozycji i aktualnych chęci. Nikt nie drąży dlaczego ktoś został product menagerem jakiegoś produktu, albo dlaczego zajmuje się grafiką 3D w animacjach reklamowych. O lekarzach i nauczycielach często mówi się, że widać, że są “z powołania” i ludzie z rozczarowaniem przyjmują fakt, że… powołania nie było. Co wcale mi (i innym bez powołania) nie umniejsza jako przedstawicielowi tej profesji.

 

Możliwe, że stał za tym jakiś los, fatum i gdybym chciała dopisać ideologie do każdego ruchu w swoim życiu, wyszłaby z tego ciekawa historia, ale nie jestem przesadną miłośniczką analizowania swojej własnej historii, bo dla mnie tak naprawdę to co się liczy to… przyszłość przed nami 🙂

 

Wywołana do tablicy, spróbuję to ubrać w jakieś słowa, w których może ktoś odnajdzie jakąś cząstkę swoich własnych motywacji albo dylematów i postaram się, żeby nie brzmiało to tak, że coś mi się w życiu napatoczyło, podknęłam się o to, podniosłam, stwierdziłam, że jest fajne, wzięłam do domu, karmiłam, głaskałam i  jest ze mną aż do teraz. Może postaram się doszukać jakiejś większej głębi :).

 

Jeśli ktoś w liceum przejawia zainteresowania przyrodnicze i matematyczne (a tak było ze  mną), zwykle gdzieś się mu w głowie kołacze jakiś kierunek medyczny. Gdy ponadto ma rodzica-lekarza, który wcale nie zachęca cię, żebyś poszła w jego ślady, wręcz odwodzi cię od tego pomysłu, nim się obejrzysz: zdajesz maturę i składasz papiery na medycynę. Może dlatego, że wybór zawodu przypada jeszcze na końcówkę okresu młodzieńczego buntu? Dziecko lekarskie, od dziecka nie-lekarskiego niczym się nie różni na studiach, poza tym, że to nie-lekarskie zwykle nie zdaje sobie sprawy, jak trudne dla rodzinny może być wykonywanie tego zawodu. Pamiętam jak mój tata się uczył, kursował do Warszawy na staże, dyżurował, i generalnie nie bywał na imprezach typu szkolny występ.

 

Niemniej jednak, jako zdolne dziecko, licealny multi-olimpijczyk z całego spektrum potencjalnie ciekawych opcji, wybrałam medycynę – warszawską, bo najlepsza w rankingach i dodatku w stolicy, którą trochę polubiłam w trakcie licznych naukowych warsztatów Krajowego Funduszu na Rzecz Dzieci na które jeździłam w LO.

 

Medycyna pierwszych lat to było moje wielkie rozczarowanie. Nikt ode mnie nie wymagał myślenia: wbrew powszechnym przekonaniom jako dziedzina wiedzy – medycyna nie jest trudna, za to na etapie nauk podstawowych: bardzo pamięciowa. Wiele rzeczy w anatomii i fiziologii wypływa jedna z drugiej, są jakoś poukładane, pogrupowane, ale równolegle do tych sieci zależności (mniej lub bardziej logicznych) musisz się nauczyć nowego języka: tysięcy abstrakcyjnych pojęć: nazw wszystkich części ciała (nie tylko głowa, ręka, nerka, kość promieniowa, ale na poziomie absolutnych detali), nazw biochemicznych, nazw własnych (często od nazwisk), nazw mikrobów, nazw leków – czyli treści z przysłowiowej książki telefonicznej. Dawałam sobie z tym radę, ale robiłam to z poczuciem dużego bezsensu i niezrozumienia (PO CO MI TO WSZYSTKO), więc na drugim roku studiów skorzystałam z możliwości podjęcia równoległych międzywydziałowych studiów (MisMap na Uniwersytecie Warszawskim), na które miałam wstęp wolny. Pomogły mi one posprzątać psychikę: nie dlatego że wybrałam psychologię jako kierunek wiodący, ale głównie dlatego, że mogłam wybrać przedmioty, na których faktycznie ładunek logicznego myślenia i analizowania przeważał nad nauką pamięciową. Początkowo studiowałam to z dużą przyjemnością, mając przeczucie, że skończę jednak w jakimś labie naukowym, a nie w szpitalu :).
Wszystko zmieniło się, gdy weszliśmy do Klinik i zaczęliśmy wykorzystywać praktycznie mozolnie zdobywaną wiedzę. Cały ten zlepek nauk przedklinicznych nagle klarował się w jednostki chorobowe, diagnozy zaczęły był interesującą przeprawą różnicową, a leczenie było logiczną konsekwencją przyczyny choroby. I nagle medycyna zyskała ten smaczek, którego początkowo zupełnie nie miała, to coś, co sprawiało, że wydała się naprawdę piękną sztuką. Do tego stopnia, że ostatnie lata psychologii (też ciekawej, ale znacznie mniej wymagającej jeśli chodzi o naukę), robiłam już bardziej siłą rozpędu niż z poczucia, że czegoś mi na medycynie brakuje.

 

W ramach studiów MISMAP musiałam wyrobić dużo dodatkowych zajęć na wydziałach chemii, biologi. Wybierałam sobie sama pod kątem tego, co mi się mogło w życiu przydać, albo było po prostu ciekawe, ale nagle mój grafik studentki dwóch kierunków stał się niewyobrażalnie napięty. To była jazda po bandzie i doskonale wiem, że przetrwałam ją głównie dzięki dwóm dziewczynom z roku, które mierzyły się z tym samym co ja (Ewa i Monika). Dzięki temu, że naprawdę się wspierałyśmy, moblizowałyśmy i wymieniałyśmy wszelkimi materiałami z zajęć: każda z nas dziś jest lekarzem i magistrem psychologii. Z dużym sentymentem wspominamy sesje z 15 egzaminami (czasem kilkoma w ciągu jednego dnia (!),  transfery po warszawie na linii Stawki-Żwirki-Krakowskie Przedmieście-Miecznikowa-Paustera-Starynkiewicza, układanie planu zajęć, tak żeby nie musieć być w kilku miejscach na raz, a żeby wszystko mimo wszystko w naszych programach studiów się zgadzało 🙂 Teraz wspominam to z sentymentem. Jako matki-lekarki-psycholożki faktycznie byśmy się pewnie ponownie na to zdecydowały, ale pod warunkiem… że razem :).

 

Psychologia na pewno otworzyła mi oczy na wiele procesów, bardziej świadomie podchodzę do emocji, nie czuję się bezradna i pozbawiona jakiejś strategii, gdy przydarza się coś emocjionalnie trudnego (moim pacjentom, mi). Łatwiej mi też rozmawiać, słuchać i mam świadomość mechanizmów, które rządzą zachowaniem innych, bo chociaż każdy jest inny, wiele reakcji można ubrać je w jakieś z grubsza przewidywalne ramy.  Na pewno w trakcie edukacji medycznej wiedza i umiejętności psychologiczne są ujęte w programie w bardzo okrojonym zakresie. Szkoda, bo lekarze muszą sami łatać te braki, często kosztem siebie.

 

Do końca studiów medycznych zainteresowania i fascynacje różnymi dziedzinami trochę się zmieniały. Z każdym kolejnym blokiem zajęć w danej klinice, bardziej odrzucałam to czego nie chcę robić, niż klaryfikowałam to co ewentualnie chcę. Wykluczyłam wszelkie specjalizacje zakonowe (to nie literówka) – chodzi mi o specjalizacje takie jak kardiochirurgia, neurochirurgia, które pochłaniają do reszty, są wymagające i niemalże wykluczają normalne życie (można się ze mną nie zgadzać, ale tak to widzę, ja i kilkoro przedstawicieli w trakcie takiej ścieżki kariery). Raczej nie miałam ochoty na specjalizacje zabiegowe – nie żeby przerażała mnie medycyna manualna, krew czy szycie, ale po prostu praca na bloku bywa bardziej nieprzewidywalna, a ja jakoś nie czułam, że chcę prowadzić tryb życia zabiegowca. Nie chciałam też specjalizować się zbyt wąsko (okulistyka, dermatologia – choć ciekawe – to nie były moje bajki). Początkowo byłam pewna, że będę kardiologiem, albo internistą. Potem spodobała mi się pediatria, bo uznałam, że merytorycznie ma podobny zakres wiedzy co interna, ale przyjemniejszy profil pacjenta. Zaczęłam wtedy na psychologii wybierać zajęcia z panelu psychologii klinicznej dziecka, dotyczące rozwoju dziecka, trochę z psychoterapii, bo czułam, że mi się to jeszcze przyda.
Jak (prawie) każdy przeżywałam fascynację ginekologią, a właściwie położnictwem, a jeszcze ściślej mówiąc: cudem i magią tego co nazywamy poczęciem dziecka, rozwojem dziecka i narodzinami dziecka. W chwili gdy owo dziecko się pojawiało, prawdę mówiąc to co się działo z kobietą było już dla mnie mniej interesujące i mój fokus zainteresowań biegł raczej w kierunku nowego człowieka, niż krocza. Wtedy zrozumiałam, że ginekologia i położnictwo – jednak nie, a w rankingu specjalizacji, które miałam na swojej liście, pediatria wysunęła się na prowadzenie. Ponieważ naukowo całe studia prowadziłam flirt z kardiologią, zaczęłam pediatrię na kardiologii dziecięcej.

 

To tyle o historii mojego studiowania i drogi do momentu wyboru specjalizacji. To co działo się potem (cała specjalizacja, doktorat), to jeszcze zbyt świeże tematy, żeby je wspominać, bo choć ten proces za mną, wciąż go żywo przeżywam :). Może za jakiś czas napiszę coś o “robieniu pediatrii”, “robieniu doktoratu”, ale chyba najciekawszy wątek to robienie równolegle “podyplomowej medycyny i rodziny….”
Pewnie są rzeczy, które na tej trasie zrobiłabym inaczej, ale nie będę gdybać. Jestem zadowolona z tego, jak się ta przygoda z medycyną i studiowaniem potoczyła.