Kobiety często przeżywają dwojaki rodzaj frustracji:

Jedne są w ciążach, na “urlopach” macierzyńskich lub wychowawczych i mają wrażenie że cały świat robi kariery i doktoraty, a one jałowieją, marnują swój potencjał na gotowanie kaszy i układanie klocków.

Drugie czują się źle z tym, że spędzają za dużo czasu w pracy, zamiast z własnymi dziećmi, albo… uważają, że ta druga noga życia (czytaj: rodzina, związek, albo jakaś pasja, aktywność społeczna, ect.) właściwie nie istnieją, co w momentach kryzysowych w pracy robi się dotkliwe.

Jeśli funkcjonujesz w poczuciu, że masz obie te sfery: życie i pracę, możemy pogadać o balansie. Jeśli praca to twoja pasja i całe twoje życie, a ty zupełnie nie potrzebujesz ich balansować, bo przeplatają się harmonijnie: to wymarzona sytuacja. Jeśli żadnej z tych dziedzin swojej egzystencji nie masz w sposób satysfakcjonujący rozkręconych: czytaj: nie masz pracy, lub jesteś przybity swoją pracą, a do tego: nie masz żadnej pasji, ani istotnych person w swoim życiu: to do bani. Jest to stan, który z namysłem, ale w miarę szybko zmień! Sam, lub z pomocą.

Z kolei jeśli chcesz, żeby w danym momencie każda z dziedzin Twojego życia kwitła i była rozpędzona jak torpeda, gwarantuję ci: prędzej czy później coś pierdzielnie, z dużym hukiem.
Suwakami “życia i pracy” trzeba świadomie zarządzać.

Umiesz?

Rzadko  możesz sobie pozwolić na to, żeby elastycznie planować swoje obciążenie pracą, zaplanować prokreację (żeby dzieci wbiły się we właściwy moment), czy zaangażować się bez reszty w hobby (szczególnie, jeśli wymaga ono nakładów finansowych). Wszystko zależy od wspomnianej kasy, szefów, partnerów, szczęścia i różnych tak zwanych “okoliczności”. Zanim jednak przyjmiesz założenie, że nie masz na coś wpływu: upewnij się tylko, że na pewno przemyślałeś wszystkie opcje: czy faktycznie nie możesz zredukować etatu, albo wyprzedać kolekcji kurzących się znaczków, żeby spełnić swoje (a nie dziadka) marzenie. Wiele osób żyje w przeświadczeniu, że się nie da, dopóki nie dostaną przykładu, że jednak się da (“rzucił wszystko i wyjechał w Bieszczady”, “zorganizował zbiórkę i zdobył Everest”, albo “od lat starali się o dziecko, a teraz wychowują adoptowaną trójkę”). Balans między życiem (rodziną), a pracą (karierą), bardzo różnie mi wychodził. Nie sądzę, żebym popełniła jakieś kardynalne błędy w tym obszarze, ale do dziś pamiętam momenty przesilenia. Np. jak wróciłam na staż podyplomowy zostawiając z nianią 4-miesięczną Jagodę, sama walcząc z przepełnionymi mlekiem cyckami, które musiałam opróżniać w szpitalnej łazience, albo jak z diagnozą “poronienia w toku” gnałam na kurs, kluczowy dla mojej kariery i specjalizacji…
Nie wspominam już o tym, co zafundowałam sobie całkiem niedawno, uznając, że zaawansowana ciąża i państwowy egzamin specjalizacyjny równolegle to doskonała optymalizacja…
Ale pamiętam też, że potrafiłam wyjść z pracy z krótkim komunikatem: „zajmmijcie się moimi pacjentami”, bo w telefonie ze żłobka usłyszałam hasło “goraczka” u mojego dziecka. Potrafię też odmówić wizyty lekarskiej u zakatarzonych dzieci znajomych, bo nie chciałam w ciąży się od nich zarazić.Dwa razy wracałam do rzeczywistości człowieka pracującego z macierzyńskiego. Teraz mi już z tymi dylematami łatwiej i choć wciąż je mam, nie towarzyszy im poczucie winy. Dwa razy zawodowo rozpędzałam się i hamowałam prawie do zera. Teraz znów jestem na hamulcu zawodowym, z rodziną na pierwszym planie, ale przyznaję: po raz pierwszy, nie czuję z tego powodu ani cienia frustracji.